Jan Gałach Band – Recenzja – Brzoza Muzyczna
Przy recenzowaniu albumów muzycznych pośpiech nie jest wskazany. Po wysłuchaniu płyty kilkukrotnie, należałoby jeszcze odczekać kilka dni, aby mieć jasny obraz tego, o czym zamierza się pisać. Normalna rzecz. Ja dostałem krążek wczoraj i dzisiaj już czytacie te słowa. Wariat po prostu. Może i wariat, ale większość recenzji miałem już dawno w głowie. Całonocna sesja z tymi dźwiękami tylko utwierdziła mnie w moich odczuciach. Istne szaleństwo.
Zaznaczę na wstępie, że jestem wielkim fanem formacji Jan Gałach Band. Czuję się zobowiązany do zaznaczenia tej kwestii. Dlaczego? Jako wspomniany już fan, mogę nie dostrzec niedociągnięć, które zauważyliby arbitrzy z zewnątrz. W końcu ulubiony band zawsze jest najlepszy, nie ważne co by się działo. Wiadomo, że tak jest. Ale robię to głównie dlatego, aby mieć szansę pomarudzenia w kilku kwestiach. No co? Nie ważne jak genialna jest płyta, to z szacunku do muzyków, których znam i podziwiam, uważam, że mam do tego prawo. I z chęcią z tego skorzystam, ale to zostawmy na później. Zauważyłem też, że mam cholernie wysokie wymagania wobec muzyki, której słucham. Dobrych dźwięków jest wszędzie pełno, ale nie zawsze jest chęć inwestowania swojego czasu w coś przeciętnego. Jak mam iść na tylko poprawny koncert, to wolę zostać w domu i posłuchać muzy, która sprawi, że moje serducho się uśmiechnie. Dużo już w swoim życiu słyszałem i bardziej wartościowe jest spędzanie czasu przy dźwiękach, które mnie kręcą. Przecież o to właśnie w tym wszystkim chodzi, prawda? Można jeszcze dołożyć do tego moje dość osobliwe podejście do muzyki i sposobu jej odbierania. Wszystko to sprawia, że oczekuję od muzyków i ich twórczości pewnego poziomu, który jest nieosiągalny dla większości kapel w tym kraju.
No dobra, ale może by tak przejść do recenzji płyty, a nie tworzyć wywód o moich dziwnych wymaganiach. No tak, ale ten wywód miał na celu uświadomienia Wam, że muzyka, którą tworzy Jan Gałach Band, jest na poziomie nieosiągalnym dla większości kapel, które na co dzień słyszycie w rozgłośniach radiowych. Miałem przyjemność widzieć ich wielokrotnie podczas koncertów, festiwali czy jam session i wiem z jakiej gliny są ulepieni. Te wrażenia zostają w głowie na zawsze. Kiedy zna się kunszt muzyków, którzy mają tak niesamowicie szerokie spojrzenie na muzykę, rzutuje to na odbiór zespołu oraz ich albumu. Dlatego też wiedziałem jak będzie wyglądała ta recenzja. No i słyszałem większość nowego materiału na koncertach, więc musiałem tylko odświeżyć pamięć. Zacznijmy więc od najlepszego.
Nie będę pisał o każdym numerze po kolei, bo nie widzę w tym sensu. Jak już wspomniałem powyżej, trochę będę marudził, więc postanowiłem rozbić ten krążek na kilka części i w ten sposób postaram się przekazać Wam moje odczucia względem tego wydawnictwa. Na początek najlepsze „mięsko. Każdy wie, że jestem maniakiem długich utworów, w których dzieje się dużo. Jam bandowe granie jest moim ulubionym, a kiedy tak wybitnie łączy się najlepsze wzorce z bluesa, jazzu i rocka, to jestem w siódmym niebie. Jestem więc szczęśliwy, gdyż na krążku znajduje się wiele „długasów”, które powalają swoim brzmieniem i aranżem. Właśnie o to chodzi! Dlatego w tym akapicie będzie o tych numerach, przy których wielokrotnie uśmiechnąłem się z zachwytu. Weźmy na przykład taki Saint Tropez. Zaczyna się od fajnego groove’u, który w towarzystwie wesołego głosu Karoliny, mknie do przodu przez kilka minut. I nagle wchodzi Janek, który rozpoczyna całe szaleństwo. A po chwili wszystko cichnie. I ponownie skrzypce delikatnie rozkręcają trans, który okazuje się być tornadem fusion. Mistrzostwo świata po prostu. I to właśnie kocham u Jasia i reszty bandy. Ta swoboda, z jaką to wszystko robią. Nie ma czasu na nudę. Słuchasz, wkręcasz się w ciekawy aranż i nagle zmiana. I już zupełnie co innego. Kapitalna sprawa. Uwielbiałem to u Franka Zappy i uwielbiam to w „Gałachach”. Podobnie jest z Ostatnią jesienią. Ilość miodu, jaki wylewa się się z tej kompozycji, jest niemierzalna. Zaczyna się od cudownego śpiewu Karoliny, który wbija w fotel. Klimat poezji śpiewanej, w połączeniu z brzmieniem instrumentów w tle, robi na mnie ogromne wrażenie. Da się w tym „utonąć”. I wtedy… o ja, nie wiem jak ubrać to w słowa. Rozpierducha na całego. Kiedy słyszałem to po raz pierwszy, miałem w oczach łzy. Ale te dobre łzy. Te pełne szczęścia i podniecenia. Tego podniecenia, wynikającego z czułości na dźwięki. Magia. Od cholery magii. A to jeszcze nie koniec. Jest jeszcze Cytrynówka, którą słyszałem już wielokrotnie na koncertach, ale kształt, w jakim znalazła się na albumie, jest niesamowity. W pełni instrumentalne granie, które tak cenię u tej kapeli. Ciary nonstop. Uwielbiam takie granie najbardziej. Tam każdy wie, za co odpowiada i w czym jest świetny. Dwie perkusje, klawisze, bas, gitara i skrzypce. Wszystko chodzi obłędnie. Poziom największych bandów w historii muzyki. Jeszcze bardziej wychodzi miłość do muzyki The Allman Brothers Band, która odgrywa tak dużą rolę w twórczości Jan Gałach Band. Taki numer mógłby trwać nawet trzydzieści minut i nie zanudziłby ani trochę. Dalej jest jeszcze lepiej. Night And Delight oraz Woman to kolejny dowód na to, że potrafią we wspaniały sposób połączyć ciekawy wokal z instrumentalnym wariactwem. Bo trzeba mieć w sobie coś z wariata, aby grać na takim poziomie.
Na albumie jest dziewięć utworów. Jestem zakochany w pięciu z nich. Wymieniłem je powyżej, więc sprawa jasna. Za to Hyde i Skakanka UFOistki są świetne na swój specyficzny sposób. Pierwszy ma w sobie niesamowity pazur. Momentami myśli plączą przy King Crimson, czasem Black Sabbath. Hyde jest singlem promującym wydawnictwo i uważam, że nie mogli lepiej zadecydować. Potężne, hipnotyzujące brzmienie, które wręcz przyciąga. Przyznam, że bardzo dobrze komponuje się tu wokal Maćka Balcara. Karolina też brzmi cudownie, ale myślę, że faktycznie ten numer potrzebował męskiego głosu i Maciej wypadł w tym świetnie. Numer chyba najbardziej radiowy ze wszystkich. Dla mnie wszystkie są radiowe, ale jak to bywa sami wiecie. Skakanka UFOistki jest za to najbardziej zakręcona. Odbieram ją na wesoło i jest dla mnie takim rodzajem piosenki artystycznej, która przy okazji powala muzycznie. Miło, przyjemnie, ale z jajem. I ten smaczek w nim ukryty, mniam. Tak, na płycie ukrytych jest mnóstwo smaczków, ale nie będę ich opisywał, bo cała radość polega na ich odkrywaniu, więc nie będę psuł Wam przyjemności.
No i nadszedł ten moment marudzenia. Trudno, chcę być szczery, więc muszę to napisać. Z całej płyty nie leży mi tylko i wyłącznie, otwierająca album Aurora. No nie idzie mi, za cholerę. Może i się czepiam, ale w porównaniu do miodu, którego pełno na krążku, ten utwór wypada blado. Zdaję sobie sprawę, że wielu osobom może się podobać, ale ja nie mogę się do niego przekonać. Na koncertach było podobnie. Ten rodzaj śpiewu nie jest dla mnie. Pomimo kilku fajnych zagrań, które się tam pojawiają. W sumie to tyle z mojego marudzenia. Mało tego było, prawda? Mógłbym się jeszcze przyczepić do zbyt krótkich numerów, ale to było by mocno na siłę, zwłaszcza, że „długasy” występują licznie. Wiem, dla mnie to zawsze za mało… Bardzo pozytywnie oceniam Moją Historię, która zamyka krążek. Wspaniale uspokaja po tych wszystkich szaleństwach. Wprowadza wyciszenie, po którym myśli się jedynie o ponownym przesłuchaniu albumu. I tak w kółko…
Myślę, że mam przed sobą polską płytę roku. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, aby było inaczej. Jest to album kompletny, który onieśmiela większość tych tworów, które w naszym kraju sprzedają się w milionowych nakładach, pomimo, że są tragicznie słabe i nic sobą nie wnoszą do naszego życia. In The Studio jest płytą nietuzinkową, pełną magii i muzyki na najwyższym poziomie. Ma w sobie wszystko to, co w muzyce kocham i szanuję. Długo się od niej nie uwolnię… Kosmos.